Nazywam się Aleksander Kalicki, jestem zawodowym kickboxerem. Należę do kadry narodowej, a na co dzień reprezentuję Klub Uczelniany AZS Politechnika Warszawska. Jak z sali wykładowej trafiłem na ring?
Początki
To była szkoła podstawowa. Czasy jeszcze przed wielkim szaleństwem internetowym. Po lekcjach nikt nie zalegał przed komputerem, prawie wszyscy bawili się na dworze. Miałem wtedy kilku kolegów, którzy chodzili też na treningi. Pamiętam, że bardzo im tego zazdrościłem, ale na głowie miałem dodatkowe lekcje angielskiego. Podjąłem więc męską decyzję i zadecydowałem, że zamiast na angielski zacznę chodzić na kickboxing. Za pieniądze przeznaczone na naukę opłaciłem miesiąc treningów i kupiłem swoje pierwsze rękawice. Rodzicie oczywiście o niczym nie wiedzieli.
W rodzimym mieście trenowałem całkowicie rekreacyjnie. W 2012 roku przyjechałem do Warszawy na studia, padło na Wydział Elektryczny. Po zajęciach wszyscy z grupy obierali jeden kierunek — impreza. Taki styl życia jednak nie do końca mi odpowiadał, potrzebowałem jakiegoś większego celu. Wtedy zdecydowałem, że poświęcę się dla sportu. Ułatwił mi to obowiązkowy WF, dzięki któremu znowu miałem okazję zetknąć się z kickboxingiem. Zacząłem bardzo intensywnie ćwiczyć i niesamowicie angażować się w treningi. Na jednym z nich trener Krzysztof Kaproń rzucił: „Kto chce jechać na Puchar Polski?”. Bez namysłu wypaliłem: „Ja!”. No i się zaczęło.
Zwykły dzień
Każdy rozpoczyna się o tej samej porze. Codziennie wstaję punkt 7:00. Drzemka? Nie wchodzi w grę. Jeśli zaśpię, to nie zdążę ze śniadaniem, a trening na głodzie to po prostu nieudany trening, a także reszta dnia.
Tak jak poranki, każdy inny punkt dnia mam zaplanowany dużo wcześniej. Nie ma tu niestety miejsca na spontaniczne decyzje. Każde odejście od schematu, niedociągnięcie będzie widoczne w ringu. Ten „drugi” pracuje równie ciężko jak ja, a o zwycięstwie decydują często detale.
W ciągu tygodnia staram się wykonać 12 treningów, regeneruję się w niedzielę. Wtedy biegam, rozciągam się, idę na basen. Wszyscy sobie myślą: „Ten to ma życie! Parę godzin ćwiczeń i wolne”.
Faktycznie, czasu mam sporo, ale każda godzina jest z góry zaplanowana. Wspólne wyjście z siostrą? Pewnie, że tak. Umawiamy się z dwutygodniowym wyprzedzeniem, tylko tak mogę zorganizować wolny wieczór. Wyjazd do rodziców? Nie ma sprawy, weekend za miesiąc klepnięty. Koledzy zapraszają do siebie? Wpadam, ale wychodzę jako pierwszy.
Zasypiam o 23:00. Wcześniej podsumowuję dzień z narzeczoną, planujemy to, co przede mną.
I chociaż to wszystko brzmi jak narzekanie, to ja tę swoją codzienną rutynę uwielbiam. Kocham to, co robię, i wiem, że droga do celu jest kręta i mocno pod górę. Nagroda, jaką jest walka w ringu, jest tego absolutnie warta.
Przed walką
Żeby dokładnie się do niej przygotować, potrzebuję 2 miesięcy. W tym sporcie kontuzje są na porządku dziennym, zdarza się więc, że jeden zawodnik wypada z gry i organizatorzy zawodów szukają zastępstwa „na już”. Dzięki regularnym treningom cały czas jestem w formie, dlatego jeśli niespodziewanie pojawia się taka propozycja, to mogę sobie pozwolić na to, żeby ją przyjąć. Zazwyczaj jednak o walkach wiem z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Ten czas wykorzystuję na doszlifowanie szczegółów, rozgryzienie przeciwnika. Im bliżej starcia, tym silniejsza chęć walki i sprawdzenia mojego nowego arsenału.
W końcu przychodzi moment oficjalnego ważenia. To wtedy po raz pierwszy staję twarzą w twarz z moim oponentem.
To, co czasami widzimy w mediach, czyli przepychanki, czasami skandaliczne zachowania zawodników podczas ważenia, to najczęściej nakręcanie oglądalności, niewiele więcej. Na szczęście kickboxing broni się przed tym. Między przeciwnikami nie ma negatywnych emocji, w zasadzie wszyscy się znamy, trenowaliśmy już razem, byliśmy na tych samych obozach. Zdajemy sobie sprawę, że niedługo będziemy ze sobą walczyć, dlatego czujemy wobec siebie respekt i szacunek. Agresja jest tylko w ringu i w nim też zostaje.
Coraz bliżej
W dniu walki skupiam się całkowicie na odpoczynku i oderwaniu od myślenia o tym, co będzie wieczorem. Obawy dopadają mnie dopiero w hali, kiedy już widać ring i całą oprawę. Wtedy jednak uruchamia się mój wbudowany aparat coachingowy, który serwuje mi jakieś górnolotne frazesy. Na szczęście to naprawdę pomaga i pomaga się przygotować do ekstremalnych emocji, które są już bardzo blisko.
Showtime!
Zaczyna się gala. W głównej hali jest bardzo głośno. Oprawa pirotechniczna, pokazy, rozrywki dla VIP-ów. My w tym czasie jesteśmy w szatniach ze swoimi ekipami, rozgrzewamy się w ciszy. Wszystko dzieje się jak w przyśpieszonym filmie.
Wiązanie bandaży przez cutmana, jakiś wywiad, rozgrzewka, tarczowanie z trenerem. Nagle już stoję między hostessami, z głośników leci moja muzyka i podążam do ringu. Zaczynamy spektakl.
Wszyscy się dopytują, czy w ringu czuć ból. Mówi się, że nie, bo przecież działa adrenalina. Rzeczywiście, przez pierwsze 20 sekund nic nie czuć, za to potem zaczynają się ciekawe odczucia. Zrozumie to tylko ten, kto już to przeżył.
Bardzo nieprzyjemne są ciosy na korpus, najgorsze jest oberwanie w wątrobę. Lądujesz na deskach, ale niestety w pełni przytomny, co wiążę się z niesamowitymi doznaniami, czymś w stylu sceny z „Aliena”. Trzeba się bronić.
Kopnięcia — staram się uderzać piszczelem. Jeśli przeciwnik atakuje korpus, bronię się przedramionami, jednak na dłuższą metę to bolesne rozwiązanie, potrzebny jest kontratak. W całej walce trzeba być albo bardzo sprytnym, albo bardzo dzielnym, płakać będzie można po wszystkim. Liczy się celność, ponieważ spudłowanie o kilka centymetrów może się bardzo źle skończyć dla kości.
Sama walka jest zbitkiem naszych odruchów, tego, co zostało zaprogramowane na setkach godzin treningów.
Po walce zawsze mam wielki uśmiech na twarzy, nieważne, czy sędzia podniósł do góry moją rękę, czy rękę mojego rywala. Wiem, że wykonałem kawał dobrej roboty, słyszę to od wiwatującej publiczności. Sprostałem wyzwaniu. To jest najpiękniejsza chwila.
Fala bólu nadchodzi tuż po walce, czasem ciężko wyjść z ringu. Jeszcze gorzej jest rano, tuż po pobudce, ale to już całkiem inna historia.
Porażki, kontuzje
Ze sportem wiążą się piękne chwile i wspomnienia. Równowaga musi być jednak zachowana, a gwarantują ją porażki, kontuzje, rozczarowania. Im wyżej jesteśmy w sportowej karierze, tym jest trudniej. Żadną porażką się nie przejmuję, staram się jedynie wyciągać z nich wnioski. Swoją pierwszą walkę przegrałem, ale obudziła ona we mnie obsesję bycia lepszym.
Gorsze są kontuzje. Najpoważniejszą złapałem kilka miesięcy temu, przede mną jeszcze jakieś pół roku rehabilitacji. Nie mogę trenować i pracować jako trener. Dało mi to dużo do myślenia, ale też nakręciło do działania. Mam mnóstwo sportowych planów i projektów, które tylko czekają na mój powrót do zdrowia.
To wszystko dzięki osobom, które mnie wspierają. Trener Krzysztof Kaproń, mój nauczyciel, który prowadzi mnie po zawodniczej ścieżce. Rodzina i ukochana — wierzą we mnie nawet wtedy, gdy rozum podpowiada co innego. Sponsorzy, bez których nie byłbym w stanie pogodzić obowiązków życia codziennego z treningami. No i fani, dziękuję wam za doping!
—
Wszystkich, których interesują sporty walki, zapraszam do sali treningowej kickboxingu PW. Mamy świetnych trenerów (Jacek Urbańczyk, Krzysztof Kaproń), którzy wycisną z was siódme poty 😉
Ze sportowym pozdrowieniem!
Olek Kalicki
Aleksander Kalicki jest zdobywcą kilku tytułów, m.in.:
Vice Mistrz świata Muay Thai z Bangkoku (2015),
Zdobywca Pucharu Europy Low-Kick (2016),
Zdobywca Pucharu Państw Nadbałtyckich K1(2018),
Mistrz Polski K-1 (2016),
Dwukrotny Mistrz Polski Muay Thai (2013; 2016),
Czterokrotny akademicki Mistrz Polski (2012-2016).
Od 2 lat walczy zawodowo dla federacji DSF Kickboxing Challenge.